sobota, 2 czerwca 2012

Dancing Queen

czyli tańczyć każdy może trochę lepiej lub trochę gorzej.
Na początku trochę historii.
Jako dziecko, w latach 80-tych ubiegłego wieku zapisałam się na tańce towarzyskie. Pełna nadziei, że moim partnerem będzie chłopak w przedtrądzikowym wieku, poszłam na pierwsze zajęcia do domu kultury. Duża sala, prowadzący to znani medaliści taneczni. I klops - za dużo dziewczynek.
Parę lekcji w duecie z koleżanką z klasy to nie był szczyt moich marzeń. Nie czekając aż szwadron głodnych tańca młodzieńców dołączy do raczej żeńskiej grupy, poprosiłam rodziców, aby mnie wypisali. I tak moja kariera w tańcach nie nabrała rozpędu.
Prawie 3 lata temu w naszym życiu za sprawą moich córek pojawił się YULDANCE – studio tańca i gimnastyki artystycznej. Ponieważ trenerka to osoba z niesamowitymi pomysłami, więc utworzyła grupę dla osób w wieku 31+.
Przy wsparciu małżonka, widząc niedowierzanie w oczach moich córek poszłam nucąc Abbę: „You can dance, you can jive, having the time of your life…”
No i poszły konie po betonie. Rozgrzewka, bez obciążania stawów (pamiętajcie 31+), a potem Madonna, Michael Jackson i my babki 31+. 
Trochę się gubię, bo zamiast prawą to lewą nogą do przodu, zamiast ręce w prawo a nogi w lewo, to ja ręce w prawo i nogi w prawo. Ale co tam, po trzydziestu latach zaczęłam tańczyć w formacji tanecznej, która za rok ma wystąpić w mistrzostwach. I nie jest to syndrom ryczącej „prawie 40-dziestki” a spełnienie marzeń, jak w amerykańskim filmie „the dream comes true”.
A więc jak Madonna
„ Come on, vogue
Let your body move to the music
Hey, hey, hey
Come on, vogue
Let your body go with the flow
You know you can do it “
PS. Muszę pamiętać o ostrzeżeniu moich córek: „mamusiu tylko nie rób syrenki”.

1 komentarz: